niedziela, 31 lipca 2016

Czas na (nie)porządki!

Recenzja książki „Szopięta”


Pranie, sprzątanie, gotowanie, mycie, układanie… obowiązki domowe rozciągają się w nieskończoność, i wciąż jest jeszcze coś ważnego do zrobienia. „Zaraz się z tobą pobawię!” – wołasz do dziecka znad stosu wysuszonego prania, pospiesznie rzuconego na fotel. Schylasz się, by podpiąć żelazko. Zanim się nagrzeje, pójdziesz nastawić jeszcze jedno pranie, takie słońce dzisiaj. Dzieci najedzone, w miarę czyste… tylko skąd te znudzone miny?



Otwierasz książkę i najpierw zastygasz w zachwycie nad wyklejką. Wpatrujesz się w kolorowe rzędy równo poskładanych materiałów . Z uznaniem kiwasz głową nad ułożeniem ich według koloru, dla miłym dla oka przejściem odcieni. Analizujesz napisy i symbole na metkach: „Think of the environment”, „Lavage main recommande” i „Seperat waschen”. Międzynarodowy zestaw tekstyliów: może ściereczek kuchennych, flanelowych pieluszek, obrusów, koszul?




Potem zerkasz na stronę tytułową, a przez nią ciągnie się sznurek, na nim ubrania: sukienki, bluzeczki, szalik. Przekręcasz kartkę, i widzisz sympatyczny portrecik: to oni, rodzinka szopów w komplecie. Z rozkoszą zagłębiasz się w pachnącą świeżym praniem opowieść.  



Szopięta praczęta to dwa wesołe urwisy, które mają tysiąc pomysłów na minutę i wielką ochotę na zabawę. Najchętniej z rodzicami. Ci jednak nie mają czasu bawić się z dziećmi, bo całymi dniami piorą: „Osobno pranie zimne, osobno gorące. Osobno pranie ręczne, a osobno w pralce bębnowej”.  Uwielbiają porządek i wielką wagę przywiązują do tego, by „biel była naprawdę biała”. Ich dzieci, przeciwnie, zamiast pomagać, dokładają wszelkich starań, by „brud był naprawdę brudny”.



Ich beztroskim dokazywaniom przygląda się mieszkająca nieopodal lisica, której w głowie dojrzewa niecny plan. Postanawia porwać szopięta i zmusić je do wysprzątania jej nory. Nie wie jednak, że te urwisy potrafią tylko brudzić…



Ewa Kozyra-Pawlak, mistrzyni „ilustrowania szmatkami”, wspaniale oddała nastrój towarzyszący poczynaniom swoich bohaterów: skupione miny rodziców,  pochłoniętych domowymi obowiązkami, nagła bezradność i lęk, gdy odkrywają, że dzieci zniknęły (sączą się do cynowej balii niteczki łez…), chytre spojrzenie lisicy, porywającej szopięta i bardzo wymowne oburzenie malujące się na jej pyszczku i w całej mowie ciała, gdy „wręcza” rodzicom ich krnąbrne dzieci.



Dużo tu emocji, bo też i emocjonalna to historia: zapracowanym rodzicom coś ważnego umyka i dopiero dramatyczne zdarzenie wyrywa ich z codziennej rutyny, powalając rozpoznać uczucia i poprzestawiać hierarchię wartości oraz obowiązki wszystkich członków rodziny w taki sposób, by to, co w istocie najważniejsze znalazło się na pierwszym planie.
Ilustracyjnie książka to prawdziwe cacko, jak to zwykle u autorki „Liczypiesków”.
Dopracowane w każdym calu patchworkowe ilustracje urzekają drobiazgami: bańkami mydlin wylatującymi z miednicy, ulotnymi siateczkowymi pyłkami dmuchawca, postrzępionym, ziemistym brzegiem lisiej nory. Do wielokrotnego czytania i oglądania, z dzieckiem młodszym, starszym… albo samemu!

Ewa Kozyra-Pawlak, Szopięta, wyd. Nasza Księgarnia 2016
Wiek: 0–6 

czwartek, 28 lipca 2016

Wygrane marzenie

Recenzja książki „The Bear and the Piano”


Proces tworzenia książki Davida Litchfielda śledziłam od dawna na jego tumblerze i od początku na tę książkę czekałam. Gdy zobaczyłam, co jej autor potrafi robić ze światłem, jaką atmosferę danej sceny za jego pomocą stworzyć, wiedziałam, że efekt końcowy będzie wspaniały. Nie zawiodłam się. Niemal każda rozkładówka mogłaby być obrazem, który ma się ochotę powiesić w najbardziej wyeksponowanym miejscu domu, by móc nieustannie się nim zachwycać.



Książka opowiada historię niedźwiedzia, który na leśnej polanie znajduje pianino. Ten dziwny przedmiot ciekawi go, intryguje, każe mu wracać do siebie, naciskać klawisze. W pewnym momencie niedźwiedź odkrywa, że nauczył się grać. Pozostałe niedźwiedzie, zachwycone talentem przyjaciela, przybywają tłumnie na koncerty, które od tej chwili regularnie odbywają się na polanie.


Świadkiem jednego z tych koncertów staje się pewna dziewczynka, która wraz z ojcem zawędrowała w tę część lasu. Oboje gorąco namawiają niedźwiedzia, by pozwolił się zabrać do miasta, aby objawić swój talent szerszej publiczności. Niedźwiedź waha się, bo przeczuwa, jak bardzo będzie tęsknił za lasem. W końcu jednak pragnienie grania zwycięża. Tak rozpoczyna się wielka kariera niedźwiedzia-pianisty.



Jest to więc rzecz o podążaniu za swoimi marzeniami.  Zapewne David Litchfield miał w pamięci własną decyzję o porzuceniu pracy wykładowcy sztuki i projektowania i oddaniu się pracy ilustratora w pełnym wymiarze. Jego projekt Drawing a Day – rysowania jednej ilustracji codziennie przez rok i umieszczanie jej w Internecie do publicznej oceny – dał mu motywację, pewność siebie i utwierdził go w przekonaniu, co chce w życiu robić. O tym, jak przebiegał ten proces odnajdywania własnej drogi do bycia ilustratorem można posłuchać w jego wystąpieniu TED.









„The Bear and the Piano” to także książka o prawdziwej, głębokiej przyjaźni, o wartości bliskich relacji z innymi i potrzebie stałego dbania o nie, także wówczas, gdy niesie nas fala sukcesu. Jest to również opowieść o zmianach, często nagłych, gwałtownych, które są nieuniknioną częścią życia i którym musimy nauczyć się stawiać czoła, z odwagą i nadzieją wychodząc im naprzeciw.





Mam wielką nadzieję, że któryś z polskich wydawców wkrótce zdecyduje się na wydanie tej wyjątkowej książki.




 David Litchfield, The Bear and the Piano, wyd. Frances Lincoln Children's Books, Londyn 2016


poniedziałek, 25 lipca 2016

Własny kawałek zieleni

Recenzja książki "Działka dziadka działkowicza"


Moje dzieciństwo przypadło na czasy, w których posiadanie działki było dość typowe dla rodzin mieszkających w blokach. Cieszyliśmy się tym niewielkim obszarem do zagospodarowania, z dala od osiedlowej monotonii, betonowych podwórek, zardzewiałych trzepaków. Do dziś mam w pamięci smak agrestu, malin i czarnych porzeczek jedzonych prosto z krzaków, które okalały działkę. Jej właścicielem też był dziadek, i podobnie jak w książce Katarzyny Boguckiej, cała rodzina pomagała mu w pracach na działce, by później, zimową porą, korzystać z jej owocowo-warzywnych plonów.




Opowieść o dziadku działkowiczu jest wierszowana, i zaczyna się tak:

„Tak jak w każdym zwykłym mieście,
 w moim spalin nie da znieść się”.


Dobrze jest mieć gdzie od tego uciec: znaleźć miejsce spokojne, kojące, ciche, i w rodzinnym gronie spędzać tam letnie popołudnia i weekendy. Na działce wypoczywa się, ale i pracuje. Każdy ma jakieś zadanie i z zaangażowaniem mu się oddaje: koszenie, pielenie chwastów, podlewanie, sadzenie kwiatów, oraz, oczywiście zbieranie owoców i warzyw. 





Przy tych czynnościach życie towarzyskie nie zamiera, przeciwnie – toczą się rozmowy, dziadek opowiada bajki, bywa, że do dyskusji włączy się sąsiad z sąsiedniej działki, czasem nastąpi wymiana dóbr natury: kartofelki za morelki! Bo przecież:

„Jedna z zasad działkowania
warta jest zapamiętania:
zbiorów nigdy nie wyrzucaj!
Jeśli sam ich nie chcesz jeść,
to po pierwsze: podziel się!”





Książka Katarzyny Boguckiej słowem i obrazem zachęca do rodzinnej aktywności, do wspólnego przebywania na łonie przyrody i dbania nie tylko o zdrowe odżywianie, lecz także o relacje z najbliższymi. Z typową dla siebie nutą retro, w przygaszonej kolorystyce barw późnego lata, autorka maluje przed czytelnikiem obrazy domowej krzątaniny kuchennej: oto cała rodzina bierze udział w kiszeniu, wekowaniu, suszeniu, czyli w przygotowywaniu przetworów „(…) na zimowy smętny czas / Takie letnie rarytasy / Każdy będzie chętnie jadł”.




Współczesnym dzieciom daje to pewne pojęcie o tym, jak rosną warzywa i owoce i jakiej obróbce są poddawane, nim przyjmą postać dżemu czy sosu do spaghetti. Dorosłych czytelników ujmuje z kolei nuta nostalgii:

„…bo gdy upał męczy w lecie,
nie ma nic lepszego w świecie
niż z syfonu zimnej wody
szklankę wypić dla ochłody”.




Ciekawie pomyślanym dopełnieniem książki są zamieszczone na ostatnich stronach porady dotyczące m.in. suszenia ziół i owoców, mrożenia, sporządzania przecierów i soków. Można tu znaleźć także przepisy, np. na lemoniadę bazyliową albo ciasto z owocami, oraz bardzo przydatną tabelę sezonu warzywnego i owocowego – praktyczna ściągawka dla wszystkich, którzy chcą jeść w zgodzie z rytmem natury!



Chociaż książka opowiada o działce, autorka podkreśla, że własny zielony zakątek uprawny można mieć również na balkonie albo nawet na parapecie i hodować tam różne smakowitości, takie jak pomidorki koktajlowe, truskawki pnące, groszek, stewię i ulubione zioła.

Katarzyna Bogucka, Działka dziadka działkowicza, WydawnictwoWidnokrąg 2016.

Wiek: 4+

piątek, 22 lipca 2016

Wędrując po szwedzkiej stolicy

Recenzja książki „Sztokholm – znam to miasto”


Szwecja nie jest może najczęściej przez Polaków wybieranym celem wakacyjnych podróży, ale już podróży książkowych – zdecydowanie tak! Szwedzka literatura, zarówno ta dziecięca, jak i kierowana do dorosłego czytelnika, od pokoleń gości na naszych półkach. Każdy zna rudowłosą gadułę z małpką na ramieniu albo grupkę pomysłowych dzieciaków z Zagrody Północnej, Środkowej i Południowej. W ostatnim dziesięcioleciu mogliśmy poznać nowych, współczesnych bohaterów szwedzkich książek dla dzieci – Alberta, Dunię, Elę i Olka, Maksa, Bolusia, Lassego i Maję, Zlatka i Bezę i wielu, wielu innych. Gdy czytamy o ich przygodach, padają pytania – o kraj, zwyczaje i tradycje. Starszakowi można podsunąć ilustrowany przewodnik albo wspólnie poszukać informacji w Internecie. A maluchowi… wręczyć „Sztokholm – znam to miasto”!




Ta duża (22,5 x 33 cm) kartonowa książka obrazkowa pełna jest szczegółów. Składa się na nią sześć rozkładówek, z których pierwsza poświęcona jest prezentacji głównych postaci, pojawiających się w różnych miejscach książki. Zadaniem dziecka jest nie tylko odszukanie tej osoby na każdej stronie, lecz także znalezienie odpowiedzi na pytania, które towarzyszą każdej postaci. Na przykład: „Czym się lubi bawić ten wesoły troll?”, „Dlaczego policjant kręci głową?”, „Z kim spaceruje Marc?”, „Do kogo jest ten list?” itp. To zachęta do śledzenia biegu zdarzeń i przyglądania się postaciom, nie tylko po to, żeby „wyłowić je z tłumu”, lecz także, by odkryć zachodzące między nimi związki przyczynowo-skutkowe.

Ale jakie to ma przełożenie na wiedzę o Szwecji i jej stolicy? – zapytacie. Otóż, pośród wspomnianych postaci do wyszukania, oprócz zupełnie zwyczajnych osób, znajdują się także te wywodzące się z historii, tradycji oraz będące częścią współczesnego życia politycznego Szwecji. Jest więc król Karol (bardzo do siebie podobny) z królową Sylwią, jest księżniczka Wiktoria i jej córka Stella, są władcy: Gustaw III i Gustaw Waza, jest Astrid Lindgren w niebieskim berecie oraz Pipi Pończoszanka z Panem Nilssonem. Pojawiają się fantastyczne postaci ze skandynawskich wierzeń ludowych, jak Wodnik (Nøkk), trolle i skrzaty, a także postaci ukazujące tradycyjne w Szwecji obrzędy, takie jak Dzień Świętej Łucji. Ta kwestia wymaga zresztą dopowiedzenia ze strony dorosłych, bo dziecko może być mocno zdziwione widokiem dziewczynki w wianku z płonącymi świecami na głowie, a ubranie chłopca – szpiczasta czapka ozdobiona gwiazdami niewiele mu powie (są to symboliczne stroje orszaku dziewcząt [tärnor] i chłopców [stjärngossar] z okazji tego święta). Rozmowa o tych zwyczajach jest znakomitą okazją do poszerzenia wiedzy dziecka na temat innych kultur.

Źródło: talentgallery.se

























To niewątpliwa zaleta tej książki – że przy okazji swobodnej poszukiwawczej zabawy przekazuje tak wiele ciekawych wiadomości. Jeśli zaś chodzi o samo wyszukiwanie, na każdej stronie dzieje się bardzo wiele i od dziecka zależy, którym tropem zechce podążyć. Może po prostu wyszukiwać przedmioty lub osoby, może też udzielać odpowiedzi na pytania z pierwszej strony, co wiąże się z wędrówką po kolejnych kartach książki i śledzeniem wybranej postaci.



Jest wreszcie sam Sztokholm, miasto na czternastu wyspach. Ta część zabawy z książką była dla mnie podróżą sentymentalną – powrotem do miasta, który pamiętam sprzed lat.
W książce wędrujemy jego ulicami, wyławiając wzrokiem cenne zabytki i ważne turystyczne obiekty: mijamy zamek królewski i trzymających straż wartowników, dzielnicę rezydencką i hotel Rival, budynek Akademii Szwedzkiej, gdzie wybierany jest co roku laureat literackiej Nagrody Nobla. Możemy zobaczyć nowoczesny dom kultury Kulturhusset i dziewiętnastowieczny skansen w Djurgården, a także zajrzeć do któregoś z muzeów – Vasamuseet, gdzie stoi okręt „Vasa”, wydobyty 333 lata po zatonięciu, albo do Junibacken, by zanurzyć się w świecie książek Astrid Lindgren i odwiedzić Pipi w Willi Śmiesznotce.




Niemiecka ilustratorka i graficzka Judith Drews zebrała ponad 1500 zdjęć Sztokholmu, by w oparciu o nie wykonać ilustracje do tej książki. Stworzyła także inne wimmelbuchy, których bohaterami są Berlin, Paryż i Londyn – przewodniki cieszą się wielką popularnością; zostały wydane w 15 krajach. Żartobliwa kreska, oszczędna gama kolorystyczna, lekkość ilustracji oraz wiedza o mieście i kraju, zręcznie „przemycona” w obrazkach – wszystko to przyciąga dzieci jak magnes, a dorosłym zapewnia inteligentną rozrywkę.


Judith Drews, Sztokholm – znam to miasto, tłum. Katarzyna Skalska, Tatiana Zgaińska-Filipowska, wyd. Zakamarki, Poznań 2016
Wiek: 3+


wtorek, 19 lipca 2016

Obrazkowy świat dziecka

recenzja książki „Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa”


Dawno, dawno temu, czyli jakieś 10 lat wstecz, kiedy polscy wydawcy książek dla dzieci podnosili się dopiero po tsunami disnejowskich publikacji, najmłodsi mieli do dyspozycji encyklopedię Larousse’a, obrazkowe tematyczne „księgi” wydawane przez Pawła Skokowskiego, a z kartonówek – słowniki obrazkowe z serii „Pierwsze kroki” wydawnictwa Grafag. W większości były to polskie wydania francuskich i belgijskich pozycji z realistycznymi ilustracjami lub zdjęciami. Ze świecą by szukać wówczas polskich autorów czy ilustratorów w tym gronie. 



Mając to wszystko w dość świeżej jeszcze pamięci, tym bardziej doceniam wszelkie tak różnorodne obecnie zjawiska ilustratorskie na polskim rynku książek dla dzieci. Dzisiaj możemy przebierać i wybierać według własnego uznania/gustu/widzimisię, a do dyspozycji mamy książki twórcze, z artystycznym zacięciem, często z nutą abstrakcji, oferujące coś więcej niż tylko dosłowny obraz i rzeczowy podpis.



Do takich pozycji z pewnością należy „Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa” Jana Kallwejta. Ten ilustrator i grafik, znany m.in. ze swoich prac dla „The Guardian”, „Wired”, „Newsweeka”, „Gazety Wyborczej”, „Zwierciadła”, inspirujący się sztuką naiwną i popkulturą, tworzy dynamiczne, przypominające ikonki postaci oraz geometryczne, spiętrzone struktury, pełne drobnych szczegółów.



Na encyklopedię składa się 14 rozkładówek, z których każda poświęcona jest sprawom istotnym dla małego dziecka. Są więc rzeczy codziennego użytku – ubrania, przedmioty z dziecinnego pokoju i pomieszczenia w domu, sprzęty kuchenne i żywność; jest rodzina, koledzy na placu zabaw i w przedszkolu, jest wieś, miasto oraz dalsze i bliższe podróże. Dziecko może poznać (lub przypomnieć sobie) cyfry w zakresie 1–10, pory roku, dzikie i domowe zwierzęta, podstawowe emocje, zjawiska pogodowe i pory dnia. 



Niektóre strony są bardziej ogólne, inne zaś bardziej szczegółowe, dzięki czemu można wybrać te, które najbardziej odpowiadają percepcji dziecka w danym momencie rozwoju. Mimo że na każdej rozkładówce dużo się dzieje, nie ma natłoku bodźców, na co wpływ ma też z pewnością ograniczona paleta barw stosowanych przez Kallwejta. Dzięki temu każdy rysunek jest wyrazisty, elementy łatwe do odszukania, a całość nie przyprawia o oczopląs, co zdarza mi się czasem w przypadku niektórych wyszukiwanek-wimmelbuchów. 

Jak się bawić tą książką? Opowiadać, pokazywać, wyszukiwać, porównywać i pytać, pytać! Ponieważ jest to pozycja dla najmłodszych, dorosły odgrywa tu ważną rolę przewodnika, „oprowadzacza” – tego, który podsuwa maluchowi skojarzenia z jego własną codziennością, lubianymi przedmiotami, najbliższymi osobami oraz miejscami, w których najczęściej się bawi i uczy. Dużą frajdę sprawi dziecku szukanie na każdej rozkładówce sympatycznego uszatego stworka, który raz zerka zza okna, to znów jedzie traktorem, a czasem huśta się na biegunie babcinego fotela.



Jan Kallwejt, Moja pierwsza encyklopedia obrazkowa, wyd. Nasza Księgarnia 2016
wiek 0–6

niedziela, 17 lipca 2016

Subiektywny przegląd książkowych nowości /lipiec 2016/

Co miesiąc zaprezentuję Wam pięć wydawniczych nowości, które postanowiłam „dodać do ulubionych”, czyli książki, które mnie szczególnie zaciekawiły, zachwyciły i którym warto będzie przyjrzeć się bliżej.



Szwecja nie jest szczególnie popularnym celem naszych wakacyjnych podróży, ale nawet jeśli nie przewidujemy w najbliższym czasie wizyty u sąsiadów przez morze, warto rozważyć podróż książkową. Na przykład do Sztokholmu! 

Okazję ku temu stwarza wimmelbuch autorstwa Judith Drews. Duża (25,5 x 33 cm) kartonowa książka zaprasza do obejrzenia różnych  dzielnic Sztokholmu, muzeów i słynnych turystycznych atrakcji. Na 14 stronach znajdziemy całe mnóstwo szczegółów do wypatrywania i śledzenia: ludzi, zwierzęta, budynki i zdarzenia. Ulicami Sztokholmu wędruje 70 postaci, a każda z nich niesie ze sobą jakąś historię.

Sztokholm – znam to miasto, Judith Drews, wyd. Zakamarki, lipiec 2016.  Wiek 3+


czwartek, 14 lipca 2016

W pogoni za czubricą

recenzja książki „Pięć sprytnych kun”


Kuna domowa to niewielkie zwierzątko z rodziny łasicowatych, o długim ogonie i krótkich nóżkach. Żywi się owocami, owadami, żabami, ale potrafi też użyć swych ostrych ząbków, by spałaszować jakiegoś gryzonia albo… przegryźć kable w samochodzie. Taką właśnie informacją z lokalnego dziennika – o kunach wyrządzających szkody w zaparkowanych na ulicy autach – rozpoczyna się ta książka, ale konia z rzędem temu, kto w tym miejscu wpadłby na pomysł, co też mogło być przyczyną samochodowych włamań! Historia to bowiem pełna zwrotów akcji, zadziwiających zdarzeń i niespodziewanych spotkań.




Pytana o to, dlaczego akurat kuny stały się bohaterkami jej kolejnej książki, Justyna Bednarek przywołuje artykuł z "Dziennika Zachodniego" traktujący o kunach paraliżujących życie mieszkańców ulicy Kameliowej. Niezwykle emocjonalny ton artykułu oraz pełne przejęcia relacje mieszkańców z walki ze zwierzęcymi napastnikami – między innymi za pomocą sierści psa włożonej do pończochy – zainspirowały pisarkę do stworzenia opowieści kryminalno-detektywistycznej właśnie z kunami w rolach głównych.




Kun jest pięć, a każda ma swój wyrazisty charakterek. Razem tworzą bandę, której szefuje Prot Eustachy, zajmujący się „robotą koncepcyjną”, tj. głównie drzemaniem i podjadaniem smakołyków upichconych przez Panią Patrycję, kunę-mistrzynię patelni.  Jego prawą ręką jest Tomasz Montana, popalający wiśniowe cygara rewolwerowiec. Najmłodszymi członkami gangu są Purchawka i Euzebiusz, skrycie w sobie zakochani i wzbudzający wielką sympatię czytelników.




Szef bandy wpada na pomysł objęcia w posiadanie (w sposób zdecydowanie rewolucyjny) opuszczonej kebabiarni „Ali Baba” i otworzeniu tam „lokalu gastronomicznego pierwsza klasa”, który przyciągnie smakoszy z całego świata. Ma to się udać dzięki wyjątkowej zupie cukiniowej z czubricą, której recepturę kuny podpatrzyły u mieszkającej w pobliżu pani Elizy Przechodzień. Oficjalnie jest ona bizneswoman, prowadzącą ekskluzywny butik z odzieżą znanych projektantów, ale w sekrecie, pod pseudonimem Miranda Klops, tworzy najznakomitsze, nagradzane na międzynarodowych konkursach przepisy kulinarne.

Czy kunom uda się zrealizować sprytny plan otworzenia restauracji, przekonacie się sami. Jedno jest pewne – nie one jedne mają przed oczami wizje kulinarnej sławy i na drodze napotkają niespodziewane przeszkody, rodem z mrocznego kryminału, w którym zazdrość, chciwość, nienawiść i żądza sukcesu zetrą się w wybuchowej mieszance, która zagrozi nie tylko kuniemu, lecz także ludzkiemu życiu! 






Justyna Bednarek z wyczuciem wyposaża w ludzkie cechy swoich przedmiotowych i zwierzęcych bohaterów, czym zachwyciła czytelników już w „Niesamowitych przygodach dziesięciu skarpetek”, a teraz czyni to ponownie. Postaci kun z ich zabawnie przerysowanymi zaletami i przywarami wzruszają, złoszczą i śmieszą, podobnie zresztą jak pozostali bohaterowie, wśród których też nie brakuje wyrazistych sylwetek, w tym oczywiście czarnych charakterów, takich jak Tadeusz Kręcichwost. Niektóre postaci mają swój odpowiednik w rzeczywistości – w jednym z wywiadów autorka przyznała, że jej syn stał się pierwowzorem Pana Bartłomieja – sąsiada Elizy Przechodzień, zaś utalentowana kulinarnie koleżanka z pracy – pierwowzorem Tamarki, mistrzyni kuchni. Została nawet wiernie sportretowana przez Daniela de Latoura.  


Warto wspomnieć, że w bloku książki zawarto humorystycznie zilustrowane receptury na potrawy o których mowa w tekście. Te same przepisy, ale już ze szczegółowymi informacjami o ilości, proporcjach, temperaturze itp. znajdziemy w aneksie na końcu książki. Świetny to pomysł, bo człowiek głodnieje, kiedy czyta o przyrządzaniu takich pyszności, jak pomidorowy krem z trybulą, placuszki z płatków mleczy czy najlepszy sernik na świecie. Prosto po lekturze książki można więc pomaszerować do kuchni! 



Pisząc o „Pięciu sprytnych kunach” nie sposób pominąć tematu ilustracji. Należy wręcz poświęcić im cały akapit, tak ważną rolę tu pełnią, dodając opowieści smaku, kolorytu, wydobywając humor ukryty między linijkami tekstu. A poza tym zachwycają, tak po prostu – zaczynając od wspaniałej wyklejki, na której z lotu ptaka obserwujemy miejsce akcji, przez pomocną rozkładówkę przedstawiającą najważniejszych bohaterów książki (po lewej ludzie, po prawej – zwierzęta), po wspomniane ilustrowane przepisy. Ilustracji jest dużo – pełnostronicowych, dwustronicowych, a także mniejszych rysunków przy tekście oraz ozdobników stron. Wszystkie tworzą wraz z tekstem miłą dla oka, spójną całość. Cała szata graficzna książki jest zresztą niezwykle staranna, dopracowana w najdrobniejszym szczególe (zaokrąglone rogi okładki, szycie, kapitałka, kremowy papier), co czyni lekturę podwójnie przyjemną.

Justyna Bednarek, Pięć sprytnych kun, il. Daniel de Latour, wyd. Poradnia K, Warszawa 2016





poniedziałek, 11 lipca 2016

Paczka w drodze!

W poniedziałkowy poranek Pan Listomysz wyrusza w drogę z wózkiem pełnym przesyłek. Ma dostarczyć  listy i paczki zwierzętom zamieszkałym w okolicy.  Bardzo to różne stworzenia – od tych „swojskich”, jak niedźwiedź, wiewiórka, kret czy sroka, przez bardziej egzotyczne, jak krokodyl, pingwiny czy ośmiornica, aż po te wyobrażone, rodem z bajek i legend, jak smok i yeti! 


Na zdjęciu wydanie polskie, włoskie i holenderskie


Każde mieszka w domu skonstruowanym wedle własnych potrzeb. Rodzina Królików wykorzystała precyzyjnie podziemną przestrzeń swojej norki, ustawiając w niej dwa siedmiopiętrowe łóżka dla małych królicząt, dom Krokodyli wyposażony jest w system nawadniania – zamiast dywanów jest tu woda do kostek (można puszczać łódki na podłodze!). 







Niełatwo dotrzeć do niektórych domostw Panu Listomyszy – trzeba wdrapywać się na wysokie drzewa po cienkich sznurkowych drabinkach, na paluszkach kroczyć po dachu, by nie obudzić śpiących sióstr Nietoperzyc, schodzić na dno morskiej głębiny w stroju płetwonurka. Aby odwiedzić Smoka, musi założyć ognioodporny kombinezon!




Towarzyszymy dzielnemu Panu Listomyszy w jego pracy, z zaciekawieniem obserwując, jak też zorganizowali sobie życie mieszkańcy tego niezwykle rozległego rejonu pocztowego. Wielka to frajda podpatrywać, jak pomysłowo urządziły zwierzęta swoje mieszkania i co też tam w nich akurat porabiają. Pan Niedźwiedź na przykład ma gościa – i jest to Złotowłosa, z którą tak przyjemnie podzielić się miseczką owsianki! Tymczasem Pan Wilk, przepasany fartuszkiem, ostrzy nóż w kuchni, gotów przyrządzić sobie smaczną jagnięcą potrawkę, i wcale nie widzi (a my owszem!), że Trzy Świnki włamały się właśnie do jego domu, by ocalić owieczki. Wszystkiemu przygląda się ukryty za drzewem Czerwony Kapturek…


Wiele tu niespodzianek i zabawnych odkryć. Książkę można najpierw po prostu przeczytać, śledząc drogę Pana Listomyszy, a potem powolutku smakować poszczególne ilustracje, obserwując codzienność zwierzęcych bohaterów. Marianne Dubuc, zapytana kiedyś o swój warsztat autorki i ilustratorki, przyznała, że najpierw pojawia się obraz, do którego „dodawane są słowa, ale nie za wiele” – tylko tyle, by współgrały z ilustracjami i pozwoliły historii rozwijać się od początku do końca. Taka proporcja obrazu i tekstu pozostawia książkę otwartą na własne interpretacje czytelników.



Tak też sprawy się mają w „Dzień dobry, poczta!”. Linearność opowieści zostaje zachowana, a jednocześnie pozwala na dużą elastyczność – można w dowolnym momencie zboczyć z drogi, a potem wrócić dokładnie w to samo miejsce. Ta przejrzystość to wielki atut książki. Mimo że oferuje ona liczne tropy i całe mnóstwo szczegółów do wypatrzenia, w żadnej mierze nie jest klasyczną wyszukiwanką – dominuje tu bowiem opowieść, która konsekwentnie toczy się aż do radosnego końca.





Marianne Dubuc, Dzień dobry, poczta!, tłum. Magdalena Wanielista, Wydawnictwo Entliczek 2016; rekomendowany wiek: 0–5