sobota, 21 września 2019

Listy do A.


Kilka lat temu w wydawnictwie, w którym wówczas pracowałam, wśród proponowanych tytułów licencyjnych odkryłam książkę „Take Care, Son” Tony’ego Husbanda, w której znany brytyjski rysownik opowiada ilustracjami (i niewielką porcją tekstu) o chorobie demencyjnej swojego ojca. Ta niepozorna rysunkowa opowieść z prostotą mówi o bardzo trudnej sytuacji i dramatycznych emocjach. Książka nie ukazała się ostatecznie w języku polskim, szkoda, ale wtedy było chyba na nią jeszcze za wcześnie – ta tematyka dopiero od niedawna istotnie zaznacza swoją obecność na polskim rynku, także książki dziecięcej.


W zeszłym roku ucieszyło mnie pojawienie się „Niezapominajki” – picturebooka opowiadającego z perspektywy małej dziewczynki o ukochanej babci, która zapada na chorobę demencyjną.  W delikatnych, pogodnych, przesyconych światłem ilustracjach Agnieszka Świętek pokazała najmłodszym czytelnikom, że nie dla wszystkich babcia na zawsze pozostanie tą, która ugotuje, zaceruje, przytuli, pocieszy.

Anna Sakowicz poszła krok dalej, przekonując w swoich właśnie wydanych „Listach do A.”, że może nadejść taki czas, gdy to babcię, jak małe dziecko, trzeba będzie nakarmić, ubrać i przewinąć. To przejmująca relacja, która nie ucieka od trudnych, często krępujących szczegółów i pokazuje chorobę Alzheimera taką, jaką jest – postępującą, dramatyczną, niszczącą, odbierającą wszystko. Książkowa babcia Tosia nie tylko myli swoją córkę z wnuczką, nie potrafi znaleźć drogi do domu i zapomina właściwych słów. Ona zapomina także, czy jadła, czy nie, zaczyna głośno przeklinać, choć nigdy wcześniej nie powiedziała brzydkiego słowa, załatwia się pod siebie i nie jest już ani miła, ani uśmiechnięta.


Wyraźnie widać, że autorka wie, o czym pisze – z posłowia dowiadujemy się, że na chorobę Alzheimera cierpi jej mama. Książka jako świadectwo wypada bardzo prawdziwie, przejmująco, mocno.
Mniej przekonująco wypada natomiast jako literacka adaptacja. Kierując tę historię do młodego czytelnika, Anna Sakowicz zdecydowała się zbudować ją jako opowieść epistolarną. Listy do tytułowego A. pisane są przez Anielkę, wnuczkę babci Tosi. Dziewczynka martwi się dziwnym zachowaniem babci i gdy dowiaduje się, że winę za to ponosi niejaki Alzheimer, który zagościł w życiu babci, postanawia do niego napisać i grzecznie poprosić, aby sobie poszedł.

To ciekawy zabieg narracyjny i z pewnością takie działanie ma również wartość autoterapeutyczną, kłopot jednak w tym, że Anielka nie uosabia choroby w wykreowanej przez siebie postaci pana A., po to by go ukonkretnić i łatwiej się z nim zmierzyć. Ona naprawdę wierzy, że to jest jakiś obcy pan o nazwisku Alzheimer, który mieszka fizycznie w pokoju babci, tyle że jest niewidzialny. Tu trzeba zaznaczyć, że Anielka ma 10 lat (sic!), w każdym razie według  informacji widniejących na blogu autorki.


I to jest właśnie ten zgrzyt, który pojawia się na samym początku lektury i o który czytelnik potyka się co jakiś czas, wraz z kolejnymi infantylnymi wypowiedziami Anielki. Jak to możliwe, że jej rówieśnicy (jak mniemam czwartoklasiści, bo w którymś momencie mowa o „pani od polskiego”, nie jest to więc już etap edukacji wczesnoszkolnej) nie znają się wciąż na zegarku (element nauczania w klasie pierwszej), że ona sama nie potrafi powtórzyć nazwy Alzheimer (mój siedmioletni syn, któremu na głos czytałam książkę, w połowie historii zapamiętał tę nazwę) i że przekręca wyrazy jak kilkuletnie dziecko, mówiąc na przykład, że jej starszej siostrze hormony „bąbelkują”.
Zastanawiam się, czy autorka, pisząc, nie wróciła pamięcią raczej do własnego dzieciństwa z innej epoki – w klasie Anielki chłopcy ciągną dziewczynki za warkocze, a ona sama „siedzi i robi rachunki” (!).


Być może wystarczyłoby uczynić Anielkę wyraźnie młodszą, powiedzmy siedmioletnią, i dostosować jej język i życiowe doświadczenia. Można też było postąpić odwrotnie – usunąć zbyt dziecinne, nieprzystające do wieku bohaterki wypowiedzi i wyraźnie zaznaczyć, że pisane przez dziewczynkę listy mają fikcyjnego, wyobrażonego adresata. To pozbawiłoby opowieść tego bardzo niefortunnego zgrzytu, który w jakimś sensie pozbawia bohaterkę wiarygodności.

Ta kwestia jest istotna także dlatego, że każe zastanowić się, kto właściwie jest potencjalnym odbiorcą „Listów do A.”. Jeśli rzeczywiście książka kierowana jest do odbiorców 10+, to postać Anielki okazuje się zdecydowanie zbyt infantylna. Dzieci w tym wieku czytają Harry’ego Pottera, Ricka Riordana i przygodowe powieści Agnieszki Stelmaszyk, i w „siuśmajtce” z opowieści Sakowicz mogą nie odnaleźć bohaterki, z którą chciałyby się utożsamić. Z kolei młodszym odbiorcom, pierwszo- czy drugoklasistom, trudność może sprawić nie tyle treść, bo ta będzie jak najbardziej zrozumiała, lecz forma książki, skądinąd piękna, wysublimowana, ale jednak, choćby z powodu drobnego fontu, trudna w czytaniu. Podobnie ilustracje Ewy Beniak-Haremskiej, według mnie znakomite, zbliżone prostotą kreski do obrazów Joanny Concejo i Zosi Dzierżawskiej, są jednak dla młodszego dziecka zbyt metaforyczne w przekazie i zbyt surowe warsztatowo.

Wielka byłaby szkoda, aby książka z tak szczerym i ważnym przekazem nie dotarła do szerokiego grona młodych odbiorców, szczególnie by ominęła dzieci siedmio- i ośmioletnie. Zatem z myślą o nich, kilka sugestii:
1.   To jest świetna książka już dla siedmiolatka, pod warunkiem, że mu ją przeczytacie na głos.
2.   W książce nie jest wprost powiedziane, że Anielka ma 10 lat, nie podkreślajcie więc tego.
3.   Młodszemu dziecku pozwólcie się z Anielką utożsamić. Samodzielnie czytającego dziesięciolatka nie wyprowadzajcie z błędu, gdy uzna, że bohaterka jest o kilka lat od niego młodsza. W tym konkretnym przypadku będzie dla niego bardziej wiarygodna.

„Listy do A.” to z pewnością ważna pozycja także dla kogoś, kto ma w swoich najbliższych kręgach osobę chorą na Alzheimera i szuka sposobu, by opowiedzieć najmłodszym członkom rodziny o tym, co dzieje się z nią teraz i co będzie działo się wkrótce.


Opowieść Anny Sakowicz niesie ukojenie i pociechę, także dlatego, że rodzina Anielki, mimo niemożliwego happy endu, trwa, a jej członkowie wspierają się wzajemnie. I choć to trochę wyidealizowany, hurraoptymistyczny obraz – nie zobaczymy konfliktów, wzajemnych pretensji, osamotnienia małżonka/partnera i dzieci, a nastoletnia siostra Anielki jest wyrozumiała i empatyczna, żadnego buntu wobec sytuacji w domu – jest on budującym podsumowaniem, które młody czytelnik ma prawo otrzymać i wziąć dla siebie z tej lektury.  

Anna Sakowicz, Listy do A. Mieszka z nami Alzheimer, il. Ewa Beniak-Haremska, wyd. Poradnia K, Warszawa 2019.
Wiek: 7+

piątek, 13 września 2019

Awaria elektrowni


Dzieci boją się ciemności, a jednocześnie są nią zafascynowane. Gdy światło gaśnie, wszystko co znane okrywa się tajemnicą. W mroku nocy rzeczy mogą stać się groźniejsze lub piękniejsze – z pewnością jednak zawsze inne. Ciemność to niespodzianka.




Niespodzianką jest także książka Tiny Oziewicz – „Awaria elektrowni”. Świetny tytuł, wzbudza ciekawość i leciutki niepokój. Gdzieś z tyłu głowy czają się wizje z filmów katastroficznych, tym bardziej, że na okładce miasto spowite mrokiem, i jeszcze ten lis, zupełnie jak na zdjęciu z opuszczonej Prypeci.

Pierwsza myśl biegnie ku ludziom – spodziewamy się, że tak jak w picturebooku Johna Roco „Blackout” (dlaczego wciąż nie wydano go w Polsce?), zaraz przeczytamy o tym, jak to zwabieni przez ciemność ludzie wylegli na ulice i spontanicznie zaczęli ze sobą rozmawiać, poznając się nagle i zbliżając do siebie. I rzeczywiście tak się dzieje, ale mowa jest o tym dopiero pod koniec książki.


Na pierwszym planie jest przyroda. To właśnie jej reakcję na nagłe zaciemnienie obserwujemy w trakcie awarii elektrowni. Są to spostrzeżenia fascynujące i odkrywcze. Tina Oziewicz pokazuje nam, jak działania człowieka, postęp cywilizacyjny i jego udogodnienia, takie jak właśnie elektryczność, wpłynęły na przyrodę i życie jej zwierzęcych i roślinnych przedstawicieli.

Pod osłoną nocy mieszkający w jeziorze rak odwiedza swoją ojcowiznę, od dawna dla niego niedostępną, bo zawsze rozświetloną blaskiem płynącym od pomostu.
Żaby opuszczają swoje kryjówki w trzcinach i znowu mogą dać koncert dla księżyca.
Dziwaczek jalapa dopiero teraz, w ciemności, jest w stanie otworzyć swój kwietny kielich. Rosnąc pod uliczną latarnią, nigdy wcześniej nie miał ku temu okazji…


W tę czarną noc słonka decyduje się w końcu przenieść swoje pisklęta z zagrożonego gniazda. Także borsuczyca wykorzystuje ten czas, by pokazać swoim młodym, czym jest prawdziwa noc, taka, jaką pamięta z dawnych lat w innych lasach. Stary jeż pierwszy raz od dawna wychyla nos z krzaków i postanawia odwiedzić stare rewiry w mieście, których już nie odwiedzał, bo nie miał odwagi zapuszczać się w jasne nawet nocą miasto.
Wychodzą też ludzie – na balkon, za furtkę, przed blok. Oblegają ławki. Czują teraz, jak intensywnie pachnie maciejka i dostrzegają, jak wspaniale rozgwieżdżone jest niebo nad ich głowami. Jeśli prądu nie będzie dłużej, zjedzą kolacje przy świecach i dzieci z pewnością zapamiętają ten wieczór, któremu „przymusowa ciemność nadała kształt, przedłużając kolację, gdyż nie widząc talerzy, zmuszeni byliśmy jeść wolniej niż zazwyczaj” (jak to ładnie ujął w „Wyjściu z Egiptu” Andre Aciman).


Tekst jest oniryczny, poetycki, wspaniale nadaje się jako lektura na dobranoc: „Ciemność była ciepła i miękka, chciało się w niej pływać jak w wodzie”, „Zgasły latarnie wzdłuż szos, zniknęła łuna nad pobliskim miastem, a na polach rozlała się atramentowa czerń”, „(…) ruszył przed siebie w pachnącą ciemność. Gdzieś tam czekały na niego stare ścieżki”, „Osiedle zatonęło w ciemności (…) Migotały błędne ogniki smartfonów”.

Tajemnicę i baśniowość nocy podkreślają znakomite ilustracje Rity Kaczmarskiej, wypełnione intensywnym głębokim granatem i zielenią, rozświetlone czasem biało-srebrzyście, czasem na złoto. Papier odbija niestety trochę światło, nie pozwalając oczom zanurzyć się w barwach nocy.

Tina Oziewicz po raz pierwszy urzekła mnie swoją wyobraźnią w 2007 roku, gdy kupiłam pierwsze wydanie zbiorku „O wiadukcie kolejowym, który chciał zostać mostem nad rzeką”(wspaniały, było kolejne wydanie, polecam!). Czytałam te bajki mojej malutkiej wówczas córce i myślałam: „oto jak można po mistrzowsku uporać się z fiksacją funkcjonalną”. Bo w tej książce nic nie było standardowe, sztampowe. „Awaria elektrowni” także zachwyca świeżością spojrzenia.


Co ważne, zwierzęca perspektywa pozwala młodemu czytelnikowi odejść na chwilę od siebie – porzucić rozmyślania na temat tego, co by sam zrobił, gdyby zgasło światło, gdyby się okazało, że nastąpiła awaria w elektrowni, gdyby ten stan się przedłużał… Do głosu dochodzi świat równoległy, istniejący tuż obok i licznie zamieszkany.
Takie myślenie działa terapeutycznie na dziecko obawiające się nocy, i to nie tylko w sytuacji przerw w dostawie prądui, lecz bardziej ogólnie, w sytuacji doświadczania ciemności. Odwracając uwagę od siebie, a kierując ją na przykład ku małym zwierzątkom, dziecko oswoi sobie ciemność, nauczy się w niej dostrzegać te rzeczy i zjawiska, które nie wzbudzają lęku.

Tina Oziewicz, Awaria elektrowni, il. Rita Kaczmarska, wyd. Dwie Siostry, Warszawa 2019.
Wiek: 5+